czwartek, 22 kwietnia 2010

Espania/Barca i jej ''okolice''







No dobra jestem tolerancyjny, jestem bardzo tolerancyjny, jestem oazą spokoju – te motto powinienem sobie przed laptopem powiesić, bo ostatnio szlag mnie trafia przez tych dziwolągów. Ale po kolei..

Z dobre 3 tygodnie temu polecieliśmy do Barcy z szefostwem, żeby rozpocząć rozmowy z drugim zespołem o naszym nowym projekcie, wyjazd jakbym tego nie nazwał wpisałbym na listę udanych. Tak, tak, wiem że pewne złośliwe istoty powiedzą, że jest to niezgodne z moim poglądem dotyczącym egzystowania w zatłoczonych przez turystów miastach, ale te miasto ma swój urok, zresztą tak jak jego mieszkańcy, którzy swoją kulturą przerośli mrukliwych Polaków i fałszywych Amerykanów o dobrą głowę. Standardowo wpadliśmy z ekipą zobaczyć takie twory, jak radosna twórczość Gaudiego, w tym kościół Templo Expiatiorio de la Sagrada Familia, czy dzielnica gotycka będąca sercem barcelońskiej starówki, połaziłem też trochę po Parc de la Ciutadella, aby nacieszyć się odrobiną zieleni i odpocząć od tych tłumów przewijających się przez miasto – chyba mam klaustrofobię społeczną ;), bo zaczynam, co raz gorzej tolerować większe skupiska ludzkie, no ale bywa :P. Ogółem za hiszpańskojęzyczny gwar, tapas, tortille i empanady, czerwone wino hiszpańskie i tę gorącą atmosferę Barca otrzymuje u mnie 8 pkt. na 10 możliwych, a co ważniejsze to jest kolejny kraj, do którego na bank wrócę.

A teraz powracając do nagłówka, pojechałem sobie z polski i liczyłem na chwilę spokoju, a tu na moim mailu znajduje ok. 20 wiadomości z pytaniem o jakiegoś durnego kwiatka, którego widziałem w Peru, litanię o tym że powinienem się włączyć do walki z tą rośliną, że powinienem udostępnić jej zdjęcie - hola hola z Peru nie mam żadnych zdjęć, bo raczyłem utopić aparat!- po mimo, że żadnego zdjęcia ŻADNYM ROŚLINOM NIE ROBIŁEM, później dostaję informację z zapytaniem, czy na przesłanej w załączniku fotce, jestem w stanie wyodrębnić obszar, w którym była zrobiona?! -Ja nie mogę, ludzie przecież te drzewa wszędzie są do siebie podobne – I na końcu dorwała mnie jakaś ‘’blondi’’ i zaczęła wypytywać o swojego faceta oraz przypisywać mi autorstwo strony tych fioletowych popaprańców. Nie no, miarka się przebrała, a moja święta cierpliwość i zamiłowanie do gatunku ludzkiego stopniało prawie do zera, dlatego też informuję,
że nie jestem autorem żadnej strony o adresie http://hcnzabija.pl , ani kiepskiej jakości zdjęć, które na nim są, po drugie nie jestem biurem osób zaginionych w Peru, po czwarte, jeśli chłopaki jest to wasz jakiś wredny numer za ostatni kawał zrobiony wam w Hotelu, to wiedzcie, że zemsta będzie słodka… ;)

czwartek, 1 kwietnia 2010

Wiosna radosna ;)



Jak mi tu jeden sympatyczno- złośliwy Anonim przypomina, jest już wiosna, oj tak i z racji na to przyznaję się bez bicia, że opuściłem się nieco wpisaniu, mea culpa, mea wielka culpa ;)
W życiu każdego różnie się dzieje, raz dobrze, raz źle, dlatego też potrzebowałem trochę odpocząć po trybie życia typowym dla globtrotera i ułożyć sobie wszystko w jedną wielką i spójną całość i uciekłem do swojej standardowej wiejskiej samotni w głębi lasu, po zmianie aury, powiem tylko jedno warto było. Po kilku wyjazdach w Polskę oraz awanturą z jakimś nieznajomym człowiekiem via mail na temat tego filetowego czegoś, co widziałem w Peru, o jego zagrożeniach bądź nie. Ogólnie skończyło się tym, że facet w połowie lutego poleciał do Peru w poszukiwaniu tego swojego HCN-owatego zagrożenia. Osobiście jestem dość sceptyczny wobec jego rewelacji, bo nie uważam tego za globalne zagrożenie. Gdyby tak było media i naukowcy podnieśliby taki raban, że w googlu na samo hasło HCN wyskakiwałby mi sterty stron poświęconym fioletowym ‘’kwiatkom’’.
No cóż jedyne, co mogę życzyć temu człowiekowi, to powodzenia. ALE, żeby nie było nie popieram samotnych eskapad w mniej zaludnione rejony Peru.
No cóż, najwyraźniej każdy musi mieć swojego konika.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Wyprawa do Sieradza i okolic




Nie byłbym sobą gdybym nie opisał swojego kolejnego wypadu do Sieradza i Piotrkowa Trybunalskiego. Co by nie było, po prostu muszę to skomentować, bo to silniejsze ode mnie. Jedną z głównych dygresji jakie przyszły mi na myśl to, to że im dalej miasto oddalone od stolicy, tym ciekawsze drogi mają.
Na 3 miasta, które zwiedziłem tytuł najbardziej nieodśnieżonego, pokręconego i źle oznakowanego powinien dostać Piotrków Trybunalski. No dobra, ale nie narzekajmy zima jest ;)
W sumie spraw zawodowych nie będę opisywał, poza jedną kwestią. O tuż po powrocie do polski po raz pierwszy spotkaliśmy się w składzie jakim byliśmy w Peru. Jak wiadomo opowieści nie było końca, począwszy od wpadki na lotnisku, na topieniu aparatu kończąc – tak swoją drogą, zawsze chciałem się poczuć, jak prawdziwy Pirat z Karaibów i nawet mi się to udało, bo każdy chciał mnie później utopić lub powiesić, w zasadzie opcja dowolna ;). I tak przy innych pracownikach zeszliśmy do mojego wypadku, z którego zdawało by się każdy z nas zapamiętał co innego, no poza jednym, ponieważ każdy z nas zapamiętał w tym miejscu zapach gorzkich migdałów, który mimo takich warunków był nad wyraz wyraźny. W sumie gdyby mnie nie oświecił nasz BHP-owiec, to nigdy bym nie doszedł do tego, że gorzkie migdały to zapach cyjanowodoru. Wlazłem na googla i faktycznie to się zgadzało. Skoro gorzkie migdały świadczyły o obecności cyjanowodoru, to co mogło je wytwarzać? Słyszałem co prawda o roślinach rosnących w Amazonii, co faktycznie wydzielają tą substancję, ale nie na tyle by mógł on tak znacząco zdominować otoczenie. No, ale dobrze idziemy tym tokiem rozumowaniem dalej i jedyne przy czym czułem ten zapach dość wyraźnie był ten przeklęty fioletowy kwiatek przypominający fiołka tyle, że przy naszym rodzimym kwiatku miałby on rozmiar XXL. Mam w sumie mętlik w głowie, bo aż mi się wierzyć nie chce by roślina mogła być, aż ta niebezpieczna, a już tym bardziej że nigdzie w atlasach przyrodniczych tego nie widziałem. Póki co, intryguje mnie ta sprawa i znając mnie zrobię wszystko, aby to wyjaśnić w bardziej racjonalny sposób.

niedziela, 7 lutego 2010

Peru - szybki skrót z podróży


[…] Tak bardzo cieszyłem się że mogę napisać w końcu te parę słów o pobycie w Peru, że z wrażenia moja pseudo pisarska wena poszła ''weg''. Z dobre trzy dni siadałem do komputera z wizją swojej wypowiedzi, ale zawsze szlag to wszystko trafiał, bo otworzeniu opcji ,,nowy post'' wszystko gdzieś znikało, pozostawiając w głowie zupełną pustkę.
W sumie to zabawne, jak wiele figli potrafi płatać nam własny rozum, nie dementując krążących o mnie plotek, dalej twierdzę że jestem jak ta blondynka z kawałów co zamiast mózgu ma próżnie, a uszy ze sobą spina jedynie cienką żyłką, która pęka przy każdym większym wysiłku umysłowym ;)


Wracając jednak do sedna, Peru – jak tylko usłyszałem o wyprawie – kojarzyło mi się z przysłowiowym trzecim światem, gdzie jak w opisie Warszawy stworzonego kilka lat temu dla Microsoftu, ludzie mieszkali w lepiankach i walących się chałupach, a przeciętna rodzina to matka i ojciec po 60-tce z grupką kilkuletnich dzieci. To nie żart, tak wyobrażałem sobie Limę. W mojej szalonej wizji, widziałem to miejsce jako zupełną ruinę z bandami uzbrojonych po zęby tubylców, którzy porywają zagranicznych gości dla okupu. A tu, rozczarowanie samolotem z NY (Newark Int. Apt.) nie wylądowaliśmy na świeżo karczowanym lotnisku, tylko w normalnym Apt. Za szyb samochodu miasto też prezentowało się wspaniale (Wiem, wielu z was może ze mną w tym temacie polemizować, ale przy mojej wizji - kurcze to co zobaczyłem było niemal jak raj). Niestety odbyło się bez zwiedzania i tracenia czasu na jaki kolwiek odpoczynek w tym miejscu, bo nasi szanowni prawnicy w NY dali ciała i musieliśmy posiedzieć tydzień dłużej i poświęcić czas na dodatkowe formalności. Nie wiem gdzie dla nich polegała trudność w sprawdzeniu spraw związanych z wizami dla osób, które nie przybywają do Peru w celach turystycznych... Ogółem strach, panika, bezsensowne kombinowanie naszych papug kosztowało nas skróceniem czasu, jaki mieliśmy spędzić w Peru na testach końcowych. Jak dla mnie bomba, bo uwielbiam robić to wszystko na mega pędzie. Ogólnie sprawa wyglądała następująco. Z lotniska na krótką chwilę udaliśmy się do Cesara, żeby przepakować sprzęt i nie zabierać ze sobą niepotrzebnego bagażu w dalszą podróż (zabezpieczanie samej elektroniki przed nadmierną wilgocią, która o tej porze dochodzi do 85 % wilgotności w okolicach Iquitos, zajęło nam dobre pół dnia). Podróż samolotem do miejsca przeznaczenia zajęła nam chyba niecałe 2h, rozlokowanie w hotelu oraz krótki sen, spowodowało kolejne opóźnienie projektu. No dobra, ale to był dopiero początek bo resztę czasu spędziliśmy na łodzi i w terenie, gdzie testowaliśmy sprzęt. W sumie nie wiem, jak to się stało, ale zrzucam to na zwykłe przemęczenie organizmu, jakie przechodzi każdy człowiek w takich warunkach, ale gdy montowałem sprzęt, zresztą przy roślinie, która trochę przypominała fiołka z wyglądu (nie tak dosłownie, ale takie porównanie moim zdaniem najlepiej ilustruje tą roślinę), podobno straciłem przytomność. Tak przynajmniej twierdzi Sebastian, który uratował moją pustą głowę przed rozbiciem jej o gałąź znajdującą się tuż przede mną. W sumie całe zdarzenie trwało kilka sekund, z których ja zapamiętałem montaż sprzętu obok wspomnianego kwiatka. W sumie takie przygody mogą przydarzyć się każdemu, a fakt faktem zmęczenie dało mi trochę w kość.
Ta przygoda miała też swoje plusy bo po 4 dniach wróciliśmy do Cesara, żeby wypocząć i ruszyć z Limy do Cuzco .

Cholera, Cuzco i jego okolice to naprawdę fajne miejsce, które jak już wygospodaruję trochę wolnego to na bank w maju wracam żeby pozwiedzać. Miejsce, które wybrałem na hotel przy swoim kolejnym wypadzie to ta ''skromna'' lokacja:

http://machupicchu.orient-express.com/web/omac/rooms_explorer.jsp

Upatrzyłem to miejsce nieprzypdakowo, bo natkneliśmy się na nie podrodze na szczyt Wayna Picchu i zrobiliśmy małego stopa. W zasadzie ta część wyprawy zajęła nam cały dzień i była jedynie uwieńczeniem całego pobytu w Peru. Niestety następnego dnia z Cuzco ruszyliśmy do Limy, gdzie na imprezie pożegnalnej utopiłem aparat z całą fotograficzną dokumentacją naszej wyprawy do Peru. W sumie to nie wiem kto był bardziej wściekły za ten ambaras. Szef niemógł mi darować lusrzanki, a chcłopaki zdjęć z pobytu, którym już się nie pochwalą...kurcze każdemu jakaś wpadka się zdarza. Ja natomiast wiem, że robienie zdjęć na ,,Piratów z Karaibów’’ pod wpływem alkoholu to nienajlepszy pomysł. Jeszcze raz sorrki chłopaki, tym razem to nie było celowe ;)

sobota, 23 stycznia 2010

Wielki Kanion

Vegas było jedynie stacją przystankową przed moją wymarzoną podróżą do Kanionu. Mimo, że podziwianie tego cuda wchodziło w konflikt z pracą, nie mogłem się powstrzymać, do kilku sesji zdjęciowych, których efekty pokażę.

Ogólnie liczyłem, że podróż do Kanionu, to wyprawa na bezludzie. Cisza, spokój, my i nasza praca. I tu w zasadzie miałem małą niespodziankę, bo nie było ani pusto, ani cicho. Camping, na którym zmuszeni byliśmy zostawić nasz samochód po mimo, że posiadał numerowane miejsca i znajdował się w rezerwacie był pełen ludzi oraz miał Super Market obok siebie. WTF?
Nie tak sobie wyobrażałem wyprawę na łono natury. W końcu jakbym chciał mieć odrobinę ‘’rezerwatu’’ i supermarket pod nosem to rozbiłbym sobie namiot pod supermarketem w Jankach. No dobra, myślałem, że już gorzej nie będzie, więc oswoiłem się z tym widokiem wmawiając sobie, że tam gdzie ruszamy, te amerykańskie próżniaki raczej nie dotrą, aż tu nagle kolega z ekipy zakomunikował nam, że drewno na ognisko można jedynie kupić w pobliskim markecie za 7 $ za paczkę. W tym miejscu wiara w samodzielność amerykańskiego gatunku ludzkiego upadła we mnie bez powrotnie. Żeby nie było pobytom w USA - choćby służbowym- mówię stanowcze NIE.







Powracając jednak do samego kanionu, to chyba najlepiej ilustruje go opis mojej koleżanki z ekipy:

,, zaczyna wstawać słoneczko leniwie wyłania się zza horyzontu, powoli zalewa czerwoną poświatą całą okolicę i oto widzisz przed sobą kawałek po kawałku wyłaniający się z ciemności nocy kanion widok nieporównywalny z niczym innym, skały zaczynają nabierać realnych kształtów spoglądasz w dół i widzisz przepaść jeden krok i spadasz, zapominasz o zimnie, które targało tobą do tej pory jesteś ty słońce i ten piękny twór natury’’.


Nic dodać nic ująć, w zasadzie szkoda, że goniły nas terminy i konieczność przeniesienia się w celu dalszych badań do Peru, bo pewnie posiedziałbym w tym miejscu jeszcze kilka dni.






Las Vegas ,,winko, kobiety i śpiew''








Nie wiem czy wspominałem, ale nie lubię podróżować z miast do miast. Dlatego nie powiem żeby sławne Vegas czymś mnie ujęło. Jedno, co mogę o nim z całą pewnością powiedzieć to to, że za pieniądze możesz mieć tu dosłownie wszystko. Hotele oraz kasyna prześcigają się w sposobach na zadowolenie swojej kapryśnej klienteli, na wszelkie sposoby. Żeby było ciekawiej, mają coś, co na pewno zadowoli każdego Polaka… ta dam: darmowe drinki serwowane przy każdej kasynowej nasiadówce. Nie myślcie, że ten alkoholowy podarunek jest zarezerwowany tylko dla gości zasiadających przy gigantycznych karcianych stołach czy uwielbianej przez ogół ruletce, bo grubo się pomylicie. Darmowe drinki dostaje tam każdy, kto przekroczy próg kasyna nie zależnie od tego czy będzie trwonił pieniądze na automatach czy przy karciankach.

Ogółem Vegas to miasto, które żyje w nocy, a alkohol spływa tam strumieniami. Co ciekawsze każde skrzyżowanie okupowane jest przez naganiaczy oferujących ‘’wizytówki’’ pań i panów do towarzystwa ( i pomyśleć, że u nas czepiają się Tirówek ;) ). Las Vegas w porównaniu z NY w moich oczach wypada zdecydowanie lepiej, jednak, czemu w dzień jest tam tak cholernie gorąco?! ;)

Hm, zapomniałem o najważniejszym fontanna odpalana, co pół godziny przed hotelem Bellagio jest mocno przereklamowana. (Jakoś nie bawią mnie strumienie wody tryskające w rytm muzyki)

piątek, 22 stycznia 2010

NY ,, witamy w piekle'' ;)











Miasto o jakimś, dziwnym swoistym zapachu, który czujesz od chwili postawienia tam pierwszych kroków. W zasadzie to miejsce mógłbym opisać, jako wielkie ‘’jabłko’’, bo tak je nazywają miejscowi, choć nie mam pojęcia skąd im się te jabłko wzięło. Jako, że w Stanach miałem posiedzieć z dobre dwa miechy, to pozwoliłem sobie trochę to miejsce pozwiedzać i jako rasowy turysta nie ominąłem Times Square (skrzyżowanie Broadway i 7 alei), gdzie można się zdecydowanie poczuć jak reklamowany olej z pierwszego tłoczenia i zobaczyć rzeki ludzi wylewających się ulicami (żeby nie było taki klimat znajdziecie nie tylko na TS) oraz Empire State Building, gdzie po sprawdzeniu przez rozliczne bramki mogłem sobie popatrzeć na ten mały bubel architektoniczny. W sumie to nie podoba mi się łączenie drapaczy chmur z zabudowanymi pomiędzy nimi, kameralnymi kamieniczkami, no cóż z gustami, tzn. z bezguściami polemizował nie będę. ;)


To tyle, co by było z romantycznych opisów, bowiem brnąc dalej jest już tylko gorzej. Na pewno zapytacie, co mam na myśli, no cóż… Bywałem w wielu miejscach, ale polskiej parady to ja się tam nie spodziewałem. Moim zdaniem jest to taki sam kicz, jak mecze Baseballu, który z pozoru wydaje się być emocjonujący. Może i jest, ale nie dla mnie. Niestety traf chciał, że jeden z głównych szefów w ramach zapoznawania mnie z tutejszymi realiami zaprosił mnie na ten ‘’sympatyczny’’ mecz, na którym ni jak usiedzieć nie mogłem. Wierciłem się tam niczym pierwszoklasista, którego za karę posadzono w oślej ławce. Grunt, że przeżyłem to widowisko, mając na względzie jedynie wyjazd do Las Vegas, Kanionu i LA – z tego ostatniego to drugie cieszyło mnie najbardziej, bo w końcu mogliśmy wytestować nasz nowy sprzęt.

Aaaaaa… nie wiem czy o tym wspominałem, ale odwiedziłem Six Flags ( wesołe miasteczko nieopodal NY) ]:->
I powiem o nim tak ,, Roller Coaster i nie ma mocnych’’